Rozdział dziewiąty

– Niezwykłe postępy – stwierdził Kwintus Aureliusz Romanianus wesoło. – Jestem bardzo zadowolony Augustynie, bardzo zadowolony. Jeszcze rok czy dwa, a ta młoda małpka stanie się mędrcem.

– Wtedy ja cię będę uczył, ojcze – obiecał Licencjusz z wielką godnością. Jego drobna twarzyczka o zadartym nosie i szerokich ustach rzeczywiście dziwnie przypominała fizjonomię małpy.

– Obawiam się, że z zuchwalstwa go nie wyleczysz – roześmiał się dumny ojciec. – Ale to nic. Nie lubię ludzi, którzy wiecznie pochylają kark. Cenię to i w tobie, Augustynie. Znasz swoją wartość.

– Jesteś bardzo uprzejmy, panie.

– Być może – zgodził się Romanianus. – Mam wrażenie, że uprzejmość wszystkim ułatwia życie, w tym również i mnie. Bogowie chyba nie dali mi natury tyrana…

– Nie pod każdym względem, ojcze – wpadł mu w słowo Licencjusz.

– Dziękuję, mój chłopcze – uśmiechnął się Romanianus. Był wesoły, siwy i w niczym nie przypominał małpy. Należał do tych pulchnych mężczyzn o dość grubych rysach twarzy, których lubią zarówno podwładni, jak i zwierzchnicy, i którzy wykazują spryt w interesach, ale równocześnie są hojni i sprawiedliwi. – Dokonałeś cudów, Augustynie. I wcale mi nie przeszkadza, że Licencjusz przemawia czasami tak, jak ci kapłani manichejczyków…

– To są wybrani, ojcze. Nie mamy, dzięki bogu, kapłanów.

– No proszę, już teraz mnie poucza. Tak jak mówiłem, nie mam nic przeciwko temu, ponieważ jego słowa mają sens, a poza tym i tak nie ma wielkiego znaczenia w co wierzy chłopak w jego wieku.

– Musimy o tym porozmawiać, panie, ty i ja – stwierdził Augustyn beznamiętnie.

– Oczywiście drogi chłopcze, oczywiście. Zawsze lubię się uczyć czegoś nowego. Przyznaję, że początkowo trochę mnie martwiło, że chcesz przyjąć innych uczniów oprócz Licencjusza. Chciałem byś poświęcał mu całą swą uwagę i cały swój czas. Ale wygląda mi na to, że i w tym odniosłeś sukces.

– Dla Licencjusza lepiej jeśli ma rywali. To pobudza umysł.

– I lepiej dla twojej kieszeni – roześmiał się Romanianus. – Mimo wszystko ubiłem z tobą dobry interes. Wiele razy powtarzałem te słowa twojemu ojcu. A przy okazji, jak się miewa twoja matka?

– Bardzo dobrze, panie, pozostaje w najlepszym zdrowiu.

Niewolnicy w żółtych tunikach przynieśli na taras napoje.

– Wina, Augustynie? Och, oczywiście nie, zapomniałem. No cóż wiele rzeczy może zastąpić wino i mięso. Na co patrzysz? Na tę budowlę na tyłach parku? To tam trzymam gazele – śliczne stworzenia, prawdziwa radość obserwować je przy zabawie. Mam tam również kilka niedźwiedzi – przywieziono je aż znad Renu. Ponownie mianowali mnie głównym dekurionem, więc podczas najbliższych igrzysk muszę zorganizować widowisko. Dla ciebie, Kartagińczyka, może to wiele nie znaczy, ale dla skromnych tagastian to sensacja.

Poczekał, aż niewolnik napełni mu kubek i z ukontentowaniem napił się wina.

– Da się żyć nawet w Tagaście, prawda, Augustynie?

– Ta Tagasta jest bardzo odmienna od tej, którą znałem. Małe królestwo pod władzą bardzo życzliwego i hojnego króla.

Romanianus uśmiechnął się z ukontentowaniem.

– Widzę, że nauczyli cię w Kartaginie sztuki pochlebstwa. Nie, nie zaprzeczaj, mój przyjacielu. Lubię pochlebstwa. Zresztą to przecież prawda. Zrobiłem dla tego miasta, co tylko leżało w mojej mocy. Wiele można zdziałać jak się ma pieniądze…

– Oraz inteligencję, gust i wielki talent organizacyjny.

– Musimy korzystać z tego, co dali nam bogowie, o ile jacyś istnieją – czy co dał nam Bóg, jeśli jest jeden.

– Ojcze są dwa pierwiastki – powiedział gorliwie Licencjusz. – Pierwiastek Światła i…

– Wystarczy, Licencjuszu – przerwał Augustyn, uśmiechając się do Romanianusa.

Niekoronowany król Tagasty potrząsnął głową.

– Dziwne jak ostatnio szerzy się ta wiara. Albo może nie takie dziwne, skoro ty ją szerzysz, a z pewnością jesteś świetnym dialektykiem. Jak mi mówiono, nawet Harmodiusz został manichejczykiem, a przecież należał do zagorzałych katolików, jak cała jego rodzina. Nie mogę się nie zastanawiać Augustynie, jak przyjęła tę wieść twoja matka.

– Ona nie wie, panie.

– Nie wie? Jak ci się to u licha udało? Jesteś tu już od ponad dwóch miesięcy…

– Przyznaję, to niełatwe.

– To wspaniała kobieta, Augustynie. Zawsze była wspaniała, ale w ostatnich latach zajęła jeszcze wyższą pozycję. Chyba pierwsze, co o niej usłyszałem – wiele lat temu – to mądra rada jaką dała innym kobietom. Wiesz, one zbierają się na cmentarzu i odprawiają taki dziwny chrześcijański obrządek: modlą się na grobie kogoś, kogo kochały, ale potem tam jedzą, jak wierzę, niezwykle świątobliwie, choć uważam, że to dziwny wybór miejsca na obiad, nie sądzisz? Oczywiście biorą w tym udział tylko kobiety, więc po modlitwie i posiłku zaczynają rozmawiać i plotkować…

– Och, wcześniej – uśmiechnął się Augustyn. – Może nie podczas modlitwy, ale na pewno podczas posiłku.

– Bardzo prawdopodobne. No więc te kobiety oczywiście uwielbiają plotkować o mężach, o ich słabościach i cnotach i surowości. Wiele skarżyło się, że mężowie biją je za prawdziwe czy zmyślone przewiny. No a jak wiecie, kobiety to podejrzliwa płeć, szczególnie wobec siebie nawzajem. Zawsze żądają dowodów na prawdziwość słów drugiej, więc pokazywały sobie siniaki i pręgi, dowody mężowskiej surowości. I dziwiły się bardzo, że twoja matka nie ma siniaków do pokazania, szczególnie, że mój biedny stary Patrycjusz znany był z wybuchowego charakteru. A twoja matka tylko się uśmiechnęła i dała im radę, która w jej przypadku zdziałała cuda: „Milcz, kiedy się wścieka”.

– Milczenie mojej matki to straszna broń – stwierdził Augustyn ze skupieniem układając fałdy swej tuniki.

– Małżeństwo też jest straszne – wtrącił się Licencjusz. – Wyrasta z Królestwa Ciemności.

– Faktycznie, zważywszy, że ty jesteś jego skutkiem – zgodził się jego ojciec. – Czy to również jedna z twoich manichejskich teorii, Augustynie?

– Licencjusz nie pojmuje jeszcze w pełni tego zagadnienia – odparł Augustyn lekko. – Jak już mówiłem, panie, musimy porozmawiać poważnie któregoś dnia.

– Racja. Nie sądzę, żebyś dał się przekonać do nierozsądnych poglądów. To właśnie robi na mnie największe wrażenie – że twoi uczniowie mówią teraz dużo rozsądniej niż kiedyś. Trochę jak ty. Nawet przejmują twój ton i gesty. Prowadzisz szkołę małych Augustynów. Wielka szkoda, że nie możesz tu spędzać wszystkich wieczorów, wtedy mielibyśmy okazję porozmawiać. Ale nie zamierzam denerwować twej wspaniałej matki, bo przecież należy jej się część czasu syna.

Augustyn po raz ostatni rzucił okiem na ogród, złocisty w promieniach zachodzącego słońca. Aleje były tu proste niczym włócznie żołnierzy, wysadzane drzewami o tej samej wysokości albo starannie przyciętymi żywopłotami. Wszystkie zbiegały się koło złotego posągu Erosa unoszącego łuk. Trzeba było minąć tego Erosa, żeby dotrzeć do „kącika filozofii”, gdzie Augustyn po raz pierwszy udzielał nauk Licencjuszowi i gdzie zamierzał ich udzielić Romanianusowi. Nie zabierze to wiele czasu – może trzy tygodnie, albo cztery. Potrafi go otrząsnąć z tej jego luksusowej obojętności. Ale już czas iść, wstał zatem i powiedział kilka uprzejmych, elegancko dobranych słów, ukoronowanych cytatem z Katullusa – dobre wyjście. Nie, żeby do wyjścia konieczna była aż taka elokwencja – miał u Romanianusa ustaloną pozycję. Ale dzięki temu nabierał lepszej opinii o sobie samym.

Czy Romanianus wiedział, że nie wraca jeszcze do domu? Że bardzo rzadko zjawia się tam przed północą, kiedy matka już na pewno śpi?

A jeśli wiedział?

Nie miało to znaczenia. Liczył się Harmodiusz. Jakże trudno było wykorzenić z niego ostatnie pozostałości chrześcijańskich przesądów. Dowodzisz czegoś, inteligentnie, błyskotliwie – a następnego dnia jego stare przesądy wracają w postaci kłopotliwych małych „ale”.

Raz po raz trzeba było walczyć o zwycięstwo.

– Dobry wieczór, Minuncjuszu. Dobry wieczór, Sporusie.

To miło widzieć, jakim cię darzą szacunkiem. Nauczyciel z Kartaginy. Najlepszy student z najlepszej szkoły w stolicy. Zwierzchnik elity intelektualnej Tagasty.

– Dobry wieczór, Marku.

Prowadzi szkołę małych Augustynów. Przejmują nawet jego ton i gesty. No cóż, naśladownictwo to najbardziej szczera forma pochlebstwa.

Zawsze przyjemne były te powroty do miasta z willi Romanianusa.

Przyjemnie było również udawać się do domu Harmodiusza w złocistej aurze powszechnego szacunku.

***

Kiedy Augustyn wrócił do domu, Monika nie spała.

Chciała wstać z łoża, iść do niego i zapytać czy to prawda. Nie skłamałby jej. Nie dlatego, że uważał kłamstwo za grzech, ale dlatego, że uważał je za tchórzostwo.

Mężczyźni są dziwni – mówią prawdę z powodu dumy. Okazują cnotę, ponieważ postąpili występnie.

On nie skłamie. Powie prawdę. I to dlatego członki nie chciały jej słuchać. Wola nakazywała ciału wstać, ale nakaz wydawany był bez przekonania.

Powie prawdę i, o mój słodki Jezu, nie będzie to taka prawda, która uwalnia człowieka.

Nie poruszyła się. Na piersi czuła ciężar, ciężary na rękach i nogach, ciężary, które przyciskały ją do posłania. Ciężar na sercu był największy – ledwie mogła oddychać.

Szedł teraz na górę, do swego pokoju, na palcach, żeby nie obudzić matki. Okazywał jej troskę.

Nieprawda. On się bał. Nie chciał się z nią spotkać. Nie chciał spojrzeć jej w oczy. Bał się jej.

Monika jęknęła.

Sześćdziesiąt dwa dni. A od pierwszego wiedziała, że coś jest nie tak i nie śmiała o to zapytać. Znajdowała tysiące wymówek dla jego małomówności i zmiennych nastrojów. Znajdowała tyle powodów, dla których starał się nie jadać w domu, dla których nigdy nie chciał o niczym porozmawiać poważnie, tylko cały czas się przekomarzał, aż czuła się bezsilna i głupia.

Mówili, że doskonale spisał się w Kartaginie, lepiej niż ktokolwiek inny. Mówili, że miał wspaniały umysł i że będzie sławny.

Zawsze to wiedziała.

Mówili, że to bez znaczenia, że zaniedbuje Kościół, skoro jest tylko katechumenem. Mówili, że młodość jest jak pierwszy miesiąc wiosny, jednego dnia gorąca, drugiego zimna. Oni tyle mówili. Tylko kiedy to mówili, odwracali wzrok.

A dzisiaj przyszła do niej matka młodego Harmodiusza i powiedziała, że Augustyn spędza większość wieczorów z jej synem i że obawia się wpływu, jaki na niego wywiera. Obawia się! Potraktowała tę kobietę bardzo oficjalnie i sztywno. Przecież wpływ Augustyna nie mógł być zły, skoro wszyscy uważali go za wybitnego uczonego. Ta kobieta najpierw zaczęła robić zawoalowane aluzje, a potem powiedziała, że choć Harmodiusz był zawsze pilnym katechumenem, od powrotu z Kartaginy ani razu nie był w bazylice. Wyszła z płaczem. Chuda, zmartwiona kobieta, małe, blade stworzenie, oskarżające Augustyna, wołające o jej pomoc.

Moją pomoc, pomyślała Monika. Jak mogę jej pomóc? Nie potrafi ę nawet pomóc Augustynowi. Mój Boże, mój Boże, powierzyłeś go mojej pieczy, a ja Cię zawiodłam.

Usiadła nagle. Zaczęła jęczeć, jakby miało jej pęknąć serce. Zrozumiała, dlaczego zawiodła. Zawiodła, ponieważ obawiała się stracić Augustyna. Zawiodła ponieważ chciała go widzieć, choćby przez chwilkę, ponieważ go kochała tą wszechogarniającą miłością matki, zapominając, że on nie należy do niej tylko do Boga.

Byłam hipokrytką, pomyślała. Żałosną hipokrytką. Za każdym razem, kiedy modliłam się do naszego Ojca. „Niech się dzieje wola Twoja”, powtarzały moje usta, a serce dopowiadało: „Póki będę mogła zachować Augustyna”. Nie wierzyłam w to, co do mnie szeptałeś – bo to byłeś Ty – ponieważ czułam, że stracę wtedy swoje dziecko. Więc dziś zesłałeś mi tę bladą kobietę, żeby mi przypomnieć o moich obowiązkach, a ja odesłałam z płaczem Twojego posłańca!

Zwlekła się z łoża i poszła w kąt pokoju, gdzie na ścianie wisiał niewielki czarny krucyfiks. Padła przed nim na kolana i zaczęła się modlić o siłę, której będzie potrzebować. Ofiarowała swój sen jak wdowi grosz.

– Zgrzeszyłam, ale nie zamknę oczu póki nie wykonam tego, czego ode mnie żądasz.

Po chwili, niczym żywy prąd, zaczęła wypełniać ją siła, a czas obrócił się w nicość.

Noc pomykała jak wielki ptak o czarnych skrzydłach, a po niej nastał świt o ognistej piersi i głowie w płomieniach.

Monika wstała z kolan kiedy wzeszło słońce.

Po chwili znów usłyszała na górze kroki syna. Czekała, spokojna, aż zejdzie na dół, a wówczas wstała i wyszła z pokoju, by spotkać Augustyna u podnóża schodów.

***

Nie od razu zauważył jej smukły, wysoki cień, ale wyczuł jej obecność i odwrócił głowę w jej kierunku.

Nic w tym nie było niezwykłego, że wstała tak wcześnie, więc uśmiechnął się do niej i przywitał grzecznie. Ale zarówno uśmiech jak powitanie zamarły na jego ustach, kiedy zobaczył jej oczy. Nie miał pojęcia jak bardzo jest do niej podobny, choć ludzie często zwracali na to uwagę. Jego czoło było szersze i wyższe, brwi mocniej zarysowane, ale miał taki sam krótki nos, taką samą wąską górną wargę i zaokrąglony podbródek jak ona. A przede wszystkim miał takie same ciemne oczy, osadzone ciut za głęboko i zbyt blisko siebie. Bez względu na to, jak wielu małych Augustynów kształtował na swoje podobieństwo, sam ukształtowany był na jej podobieństwo. Więc kiedy zobaczył jej oczy zrozumiał, że czas ucieczek dobiegł końca i po krótkiej chwili niepewności, ucieszył się z tego.

– Synu – powiedziała Monika cicho. – Przyszła do mnie wczoraj matka twojego przyjaciela, Harmodiusza.

No i mamy, pomyślał.

– Ledwie znam tę dobrą kobietę – odparł. – Czego od ciebie chciała?

– Masz rację, to dobra kobieta. I razem z mężem chowała syna w wierze. Czynili to lepiej niż ja.

– Nie byłbym tego taki pewien, matko – uśmiechnął się Augustyn. Ale i ten uśmiech zniknął, kiedy zmarszczyła brwi.

– Przyszła do mnie poskarżyć się… na ciebie.

Zacisnął mocno usta.

– A co jej takiego uczyniłem? – spytał.

– Rzecz najgorszą. Powiedziała, że zabrałeś jej synowi najcenniejsze, co posiadał – wiarę.

Pokręcił głową.

– Harmodiusz ma teraz więcej wiary niż przedtem. I to prawdziwej wiary – powiedział. – Ja nie niszczę, ja buduję. A jeśli niszczę, to po to, żeby budować. Ale ty tego nie rozumiesz, matko.

– Obawiam się… bardzo się obawiam, że rozumiem aż za dobrze. Nie jestem, jak ty, wyedukowana w dialektyce i retoryce. Nie pojmuję subtelnych aluzji i dwuznacznych stwierdzeń. Chcę od ciebie prawdy, mój synu. Czy nauczałeś Harmodiusza nauk tego człowieka o imieniu Mani?

– Co ty wiesz o jego naukach, matko? – zapytał chłodno.

– Wiem, że sprzeciwiają się prawdziwej wierze i że z tego powodu są w obliczu Boga i naszego Pana okropnością.

– Mylisz się, matko. Fakt, że wychowano cię w pewnej wierze nie oznacza zaraz, że jest ona prawdziwa. Gdyby była, oparłaby się argumentom. Ale się nie opiera. Nigdy nie próbowałem używać tych argumentów przeciw tobie, ponieważ w oczywisty sposób jesteś szczęśliwa w swojej wierze. Ale nie wolno ci sądzić tych, którzy nie mogą jej z tobą dzielić.

Zamknęła na chwilę oczy, a dłonie zacisnęła na fałdach czarnej sukni. Jej wargi były bardzo blade.

– Wychowałam cię na chrześcijanina, synu – powiedziała i nie zdołała powstrzymać drżenia w głosie.

– Byłem wtedy dzieckiem, matko. Dorosłem. Wiem, że to dla matki trudne do pojęcia.

– Twój ojciec został przed śmiercią ochrzczony – przypomniała cicho.

– Był starym człowiekiem, matko, a starość przypomina dzieciństwo. Poza tym ludzie boją się śmierci i chwycą się każdej deski ratunku, gdy nadchodzi – stwierdził Augustyn pobłażliwie. – Ale czy musimy się w to wgłębiać? Chciałbym ci oszczędzić rozczarowania.

Jej twarz wykrzywiła się konwulsyjnie.

– Postawmy sprawę jasno – powiedziała ochryple. – Zrobili z ciebie w Kartaginie manichejczyka, prawda? Jesteś apostatą.

– Odrzuciłem wiarę mojego dzieciństwa – odparł powoli. – Przekonałem się, że nauki Maniego są prawdziwe. Nie znoszę słowa „apostata”. Porzucenie błędów i przyjęcie prawdy to nie apostazja. Pewnego wieczoru, kiedy nadejdzie czas, z radością wyjaśnię ci wszystko. Nie mogę uczynić tego teraz. Czekają na mnie u Romanianusa.

– Augustynie, błagam cię…

– Matko, proszę, to żenujące.

Ale ona padła przed nim na kolana.

– W imię Chrystusa, wróć do wiary, synu – wyszeptała. – W imię Jezusa, który umarł za ciebie i za mnie.

Próbował ją podnieść, ale mu nie pozwoliła, więc cofnął się, bardzo skrępowany.

– Wstań, matko, proszę. Nie mogę przyjąć rzeczy nieracjonalnych.

Wstała powoli, nieubłaganie.

– Nie możesz – powtórzyła. – I będziesz dalej nauczał innych tej swojej przeklętej wiedzy. Będziesz ich zwodził na manowce, jak sam zostałeś zwiedziony.

– Nie zostałem zwiedziony, matko. Odnalazłem siebie, kiedy odnalazłem prawdę. I muszę się nią dzielić z innymi. A teraz naprawdę muszę już iść.

– Idź zatem – stwierdziła ponuro. – I nigdy nie wracaj.

– Matko!

– Nie masz matki. Ja nie mam syna. Idź.

Przez ułamek sekundy chciał rzucić się w jej ramiona i błagać, ale ten impuls minął równie szybko jak się pojawił. Wyprostował się, opancerzony ciszą. Byli do siebie podobni bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

– Doskonale – powiedział, a jego głos ociekał trucizną ostateczności. – Zabiorę swoje rzeczy i odejdę. Do widzenia, matko.

Odwróciła się bez słowa i weszła do swego pokoju. Padła na kolana przed krzyżem i słuchała jego kroków, kiedy wchodził na górę po swoje rzeczy. Słuchała ich kiedy chodził po pokoju nad jej sypialnią. Słuchała, jak schodził znów na dół. Poczuła, jak podnosi się w niej fala nadziei, ale jego kroki nie zbliżyły się do jej drzwi. Potem ciężkie drzwi wejściowe zamknęły się z trzaskiem, a kiedy ten dźwięk ucichł, zaległa cisza.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Niespokojny płomień. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz